Nie jestem jakimś wielce doświadczonym piwowarem, ale też trochę warek już za sobą mam (i nie, nie mówię tu o tych, które można znaleźć na półkach sklepowych). Muszę przyznać, że z każdym kolejnym zacieraniem, wysładzaniem, warzeniem, fermentowaniem i butelkowaniem odkrywam, że efekt końcowy w postaci świeżutkiego, kraftowego piwka nie jest w tym wszystkim dla mnie najważniejszy. Choć nie ukrywam, że jest to świetna rzecz.
Najbardziej pociągający jest dla mnie sam proces tworzenia. Proces na który mam wpływ i którego jestem świadomy. To, że potrzeba cierpliwości i dokładności, a z drugiej strony jest dużo miejsca na kreatywność i eksperymenty ze wszystkimi ich konsekwencjami, włącznie ze zgodą na to, że po prostu może mi się nie udać. Ostatecznie lubię fakt, że mając świadomość ile czasu i serducha włożyłem w uwarzenie tego konkretnego pszeniczniaka czy innej IPY, to nawet jeśli efekt końcowy delikatnie odbiegnie od tego zamierzonego to i tak będę zadowolony.
Ile mądrości życiowych można wyciągnąć z piwa